Oto najlepsze seriale 2024 roku. Nikt nie rozłożył konkurencji na łopatki
W mijającym roku oglądaliśmy wiele nowych seriali, w tym tak szokujących i wzbudzających dyskusję jak „Reniferek”, albo oczekiwanych i satysfakcjonujących jak „Fallout”. Niestety zabrakło tytułu całkowicie rozkładającego konkurencję na łopatki, tego jedynego na ustach wszystkich.
Postępująca od lat segmentacja widowni nie ułatwia zadania twórcom – subskrybenci platform streamingowych siedzą w swoich „bańkach informacyjnych” i oglądają to co lubią, unikają eksperymentów i sięgania po tytuły, które nie zapowiadają się jak ich sprawdzone, ulubione gatunki. Czas jest towarem coraz bardziej deficytowym, trudno więc ryzykować i oglądać seriale „nie w naszym stylu”.
Mijający rok ujawnił nowości, które okazały się warte uwagi. W większości jednak są to adaptacje literatury, produkcje reinterpretujące znane już obrazy kinowe, albo popularne gry. Jedynie „The Curse” (w Polsce zadebiutowało w 2024) jest tą jedną produkcją, ujawniającą wyjątkowy i autorski styl twórców, czyli Nathana Fieldera i Benny’ego Safdiego. Poza tym wciąż tkwimy w epoce remake’ów, rebootów, reinterpretacji.
1. „Szōgun” – Disney+
Serial „Szōgun” oparty jest na kultowej powieści Jamesa Clavella z 1975 roku, stanowiącej pierwszą część jego azjatyckiej sagi. Polscy widzowie przywiązani są do miniserialu NBC z 1980 roku, który cieszył się dużą popularnością za sprawą roli Richarda Chamberlaina. Aktor uwielbiany nad Wisłą, wystąpił także w „Ptakach ciernistych krzewów”; w 1983 roku okazały się nie mniejszym hitem niż „Szōgun”. W 1998 roku „Tele Tydzień” uhonorował Chamberlaina nagrodą specjalną Telekamery dla najpopularniejszej gwiazdy zagranicznej.
„Szōgun” z Richardem Chamberlainem opowiadał losy holenderskiego okrętu, który w 1600 roku dopływa do wybrzeży Japonii. Na czele załogi stoi John Blackthorne (w tej roli Richard Chamberlain), angielski pilot okrętowy, usiłujący przeżyć pierwsze starcie z nieprzychylnymi Japończykami. To, czym różnią się dwie serialowe adaptacje, widzimy już w pierwszym odcinku nowego „Szōguna”. Twórcy ustawiają widzom poprzeczkę dość wysoko; na pewno łatwiej byłoby skoncentrować się na śledzeniu losów Europejczyków. Tymczasem wrzucają nas w skomplikowaną historię feudalnej Japonii zmagającej się z kryzysem władzy po śmierci poprzedniego zwierzchnika. Gdy jego następca wciąż jest chłopcem, Japonią rządzi pięcioosobowa Rada Regentów. Wśród nich rodzi się konflikt, który w każdej chwili może eskalować i doprowadzić do wojny domowej.
W serialu Disneya, w postać Johna Blackthorne’a wciela się Cosmo Jarvis, znany z „Peaky Blinders”. Chamberlain i Jarvis z pozoru nie są do siebie podobni, jednak gdy obejrzymy fotosy filmowe „Szōguna” z lat 80. i współczesnego, okaże się, że twórcy postawili na tego samego bohatera: dobrze zbudowanego Anglika. Wygląd i zachowanie bohatera kontrastować będzie z wizualnością, usposobieniem i zwyczajami gospodarzy. W obydwu serialach obserwujemy silne zderzenie kultur i w obydwu, mimo że inaczej rozłożono akcenty, otrzymujemy wciągającą opowieść o pragnieniu władzy.
Dużą zaletą nowego „Szōguna” jest to, że zostajemy wrzuceni na głęboką wodę. Twórcy serialu, czyli Rachel Kondo i Justin Marks nie decydują się prowadzić nas za rękę, wyjaśniając, kto jest kim i robiąc ciągłe przypisy, tak żeby widz niemający wiedzy o XVII-wiecznej Japonii nie zgubił wątku. Musimy oglądać uważnie, żeby nie stracić z oczu nowych bohaterów, a tych w pierwszych odcinkach przewija się na ekranie cała masa i każdy ma znaczenie.
To, że nowy „Szōguna” jest widowiskowy, niepozbawiony brutalności i bezceremonialny, stanowi jedną stronę medalu. Druga to opowieść prowadzona z szacunkiem do odmienności kultur, doceniająca zarówno Europejczyków, jak i Japończyków. Skupiona na przedstawieniu kultury japońskiej w sposób pozbawiony banału i powierzchowności.
2. „Ripley” – Netflix
Kolejna ekranizacja słynnej powieści Patricii Highsmith pod tytułem „Utalentowany pan Ripley” wydawała się niepotrzebna. Wystarczy wspomnieć film „W pełnym słońcu” z Alainem Delonem z 1960 roku, „Amerykańskiego przyjaciela” z 1977, czy „Utalentowanego pana Ripleya” z Mattem Damonem sprzed ćwierć wieku, aby uznać, że popkultura na dobre rozprawiła się z Tomem Ripleyem. A jednak nowy serial Netfliksa zaskakuje swoją interpretacją tej niejednoznacznej postaci.
Wielka w tym zasługa Andrew Scotta. Aktor nie raz dowiódł już swojego wybitnego talentu, ale to, co robi w „Ripleyu” to prawdziwa wirtuozeria. Serial Stevena Zailliana opiera się na występie Scotta, jest to właściwie teatr jednego aktora, w najlepszym wydaniu. Nieprzypadkowo nawiązuję do teatru, ponieważ „Ripley” jest produkcją, która stara się być bardzo blisko widza.
Na przestrzeni ośmiu odcinków, większość czasu spędzamy z Tomem Ripleyem. Oglądamy go z każdej możliwej strony: gdy siedzi, myśli, pisze, pakuje walizki, kombinuje, oszukuje, zapętla się w swoim szaleństwie. Przyglądamy się jego dłoniom, twarzy, analizujemy marsowe miny, fałszywe uśmiechy, zafrasowanie malujące się na czole. Wszystko to dzięki roli Andrew Scotta jest niezwykłym widowiskiem. Nawet obserwowanie jak bohater wkłada sygnet na palec, staje się wydarzeniem.
Drugi plan radzi sobie również doskonale, ale nie sposób przyglądać się komukolwiek innemu, gdy na scenie pojawia się Scott. Aktor już dawno udowodnił, że jest znakomity zarówno w wydaniu dramatycznym, jak i komediowym (wystarczy wspomnieć jego występ w „Sherlocku” i „Fleabag”), a „Ripley” to wisienka na torcie jego dotychczasowego dorobku.
Poza rolą Scotta, serial budują detale. To jak wygląda noc, podczas której dochodzi do zbrodni, a zbrodniarz przewozi ciało w odludne miejsce, z jednej strony przypomina zabawę kinem noir, z drugiej staje się ukłonem dla wiernych fanów tegoż. Ostatni akt (odcinki od szóstego do ósmego) to kryminał - śledczy tropi sprawcę. Zmienia się tempo akcji, wkraczają nowi bohaterowie i rozpoczyna się pościg. Serial zyskuje nowy oddech.
Koniec końców i tak najważniejszy jest Ripley i jego intencje. Czy jesteśmy w stanie go zrozumieć, sympatyzować z nim, walczyć o nierówno rozdystrybuowane dobra luksusowe, czy potępić za to, że próbował wejść bez zaproszenia? Po seansie padną różne odpowiedzi.
3. „Pingwin” – Max
Od pierwszych minut uderza nas realizm pomieszany z komiksowym vibem, stanowiącym fundament scenariusza, co daje ciekawy efekt wkraczania w mroczny przestępczy świat, który chcemy poznać nawet jeśli mielibyśmy tego gorzko pożałować. „Pingwin” opowiada historię Oza Cobba (w tej roli Colin Farrell), bohatera znanego najbardziej z wykonania Danny’ego DeVito. Aktor zagrał tę postać w filmie „Powrót Batmana” z 1992 roku.
Oz Cobb w wykonaniu Colina Farrella (pokrytego wielowarstwową charakteryzacją, która zmieniła wygląd aktora tak, że trudno go rozpoznać) jest gangsterem, jakiego znamy z innego uniwersum, a mianowicie ze świata „Rodziny Soprano”. Wygląd bohatera stworzony przez charakteryzatorów zasługuje na oddzielną recenzję. Niewątpliwie Mike Marino „zbudował” na ciele Colina Farrella zupełnie nową postać. Nie chodzi jedynie o silikon imitujący tkankę tłuszczową bohatera, ale też nowy kształt głowy i blizny na jego twarzy. Nie można też zapomnieć o złotych zębach dopełniających „creepy” wizerunek mobstera.
Pingwin chce walczyć o władzę, ale na jego drodze stają dzieci Carmine’a Falcone – najpierw Alberto (godny uwagi występ Michaela Zegena, znanego z roli we „Wspaniałej Pani Maisel”), a następnie Sofia (Cristin Milioti znana z komedii „Jak poznałem waszą matkę”). Bohater będzie w mozole szedł po swoje, podobnie jak Tony, któremu przecież wuj Junior i matka Livia próbowali to niejednokrotnie utrudnić, a nawet go unicestwić. Pingwin też ma skomplikowaną relację z matką (w tej roli Deirdre O’Connell), podobnie jak z nastoletnim „asystentem” Victorem (Rhenzy Feliz). Relacje Oza z jego bliskimi pokazują, jakim jest człowiekiem. I znowu, podobnie jak Tony, okazuje się kombinatorem, manipulantem. „Rodzina Soprano” skutecznie odbrązowiła kulturowy mit o macho. „Pingwin” może zadziałać podobnie.
Serial skupia się na poznaniu głównego bohatera, zgłębieniu jego pragnień, ale i źródła kompleksów. Dowiadujemy się, co uczyniło Pingwina tym, kim jest i skąd jego pragnienie władzy oraz potrzeba bycia dostrzeżonym. A wszystko to dzieje się w zrujnowanym mieście pogłębionych podziałów społecznych, gdzie najmniej uprzywilejowane grupy społeczne walczą o przetrwanie, a tym dobrze sytuowanym włos z głowy nie spada. Mroczna historia o naturze ludzkiej podana w bardzo nieoczywisty sposób. To nie jest kolejny serial o Batmanie.
4. „Sto lat samotności” – Netflix
To jeden z najbardziej ambitnych projektów Netfliksa. Ekranizacja powieści noblisty, który do końca życia nie godził się na nią z obawy przed niemożnością przełożenia języka „Stu lat samotności” na język filmu. Gabriel Garcia Marquez wzbraniał się przed adaptacją, ale po jego śmierci, synowie przystali na propozycję platformy.
Okazuje się, że podjęli dobrą decyzję. Hiszpańskojęzyczny serial giganta streamingu to przepastne dzieło oddające hołd wybitnemu pisarzowi i wielbicielom realizmu magicznego. Powieść „Sto lat samotności”, napisana przez Marqueza w 1967 roku, jej twórcy wydawała się trudna do sfilmowania z uwagi na złożoność, mnogość wątków i bohaterów o tych samych imionach, a także z uwagi na specyficzne operowanie czasem i przestrzenią.
Serial Netfliksa wprowadza istotne, ale konieczne zmiany, które sprawiają, że „Sto lat samotności” staje się filmowym obrazem. Historia rodziny Buendía i mieszkańców Macondo opowiadana jest chronologicznie, co pozwala widzom zrozumieć jej zawiłe losy. W pierwszym odcinku poznajemy założycieli rodu i twórców Macondo. Ślub biorą José Arcadio Buendía (Marco Antonio González) i Urszula Iguarán (Susana Morales). Piękna para młoda od początku zmaga się z problemami. Matka Urszuli przestrzega nowożeńców, że z powodu ich bliskiego pokrewieństwa (są kuzynami), dzieci zrodzone w małżeństwie będą posiadały świńskie ogony.
Strach panny młodej jest duży, ale wraz z narodzinami zdrowego, męskiego potomka, częściowo ucicha. Już w pierwszych minutach dowiadujemy się jednak, co będzie problemem wszystkich pokoleń nowej rodziny – samotność i kazirodztwo. Poznając losy kolejnych bohaterów, ich relacje społeczne i pragnienia, śledzimy także ich narastającą frustrację i poczucie niespełnienia. Zaczyna się to już w pierwszym pokoleniu. Gdy José i Urszula wyruszają w świat, aby założyć własne miasto, stworzyć swój rodzinny dom, od początku napotykają przeszkody. Urszula jest zaradna i praktyczna, a jej mąż skłonny do refleksji, eksperymentowania i budowania wynalazków, które może w przyszłości coś zmienią, ale nie wykarmią dzisiaj ich powiększającej się rodziny.
Obsada składająca się z kolumbijskich aktorów, których nie znamy z innych produkcji, pozwala uwierzyć, że oto trafiliśmy do Macondo i wraz z dwójką założycieli osady, kreujemy rzeczywistość. Zderzają się w niej praktyczne aspekty życia, jak np. talent Urszuli do produkcji słodyczy z realizmem magicznym dającym o sobie znać poprzez eksperymenty jej męża, który chciałby znaleźć dostęp do morza, a następnie poznać tajemniczy, daleki świat, zrozumieć rządzące nim zasady, odkryć, że ziemia jest okrągła itd. Nie brakuje też tajemniczych przybyszów, jak Rebecca, worka ludzkich kości i innych artefaktów budujących to niezwykłe uniwersum.
„Sto lat samotności” w reżyserii Alexa García Lópeza i Laury Mora godzi pozornie niemożliwe – literacki pierwowzór z wymaganiami i realiami streamingu. A przecież brzmi to jak sfery nie do pogodzenia. W streamingu chcemy mieć wszystko już, teraz, zaraz i to w pierwszym kwadransie. Przyzwyczaił nas do tego Netflix i binge-watching, zapoczątkowany przez platformę. Z drugiej strony mamy opasły tom powieści pisarza, któremu nigdzie się nie spieszyło, miał w końcu sto lat samotności, żeby zgłębić temat rodziny Buendía symbolicznie ujmującej narodziny i upadek cywilizacji.
5. „Reniferek” – Netflix
Ten serial otworzył Puszkę Pandory. Siedem odcinków przedstawia historię opartą na rzeczywistych doświadczeniach dramaturga Richarda Gadda. Twórca monodramu zaadaptował go na potrzeby serialowego scenariusza. Opowieść o jego stalkerce, to coś więcej niż setki maili i śledzenie każdego kroku. To pytanie o przekraczanie granic, autodestrukcyjny pęd, potrzebę atencji i przemoc seksualną myloną z drogą do uzdrowienia.
Brytyjski serial Netfliksa opiera się na barkach dwójki aktorów. Są wspaniali w swoich kreacjach i brawurowo budują przerażająco zwykły świat Londynu, w którym przemoc to chleb powszedni, a molestowanie to spacer przez park. W rolę Donny’ego wciela się sam Richard Gadd, czyli twórca scenariusza i sztuki teatralnej o osobistej traumie. Bohater jest dwudziestokilkuletnim szkockim komikiem bez sukcesów, ani perspektyw na horyzoncie. Na co dzień pracuje w barze, a po godzinach usiłuje popychać swoją karierę do przodu. Przypomina Tośka z „Kiedy ślub?”, który był sfrustrowanym aktorem wciąż szukającym szansy na wielki przełom. W przypadku Donny’ego sprawy toczą się jeszcze bardziej mozolnie niż w polskim serialu, bo wszystkie festiwale, przeglądy, wieczory dla komików dowodzą, że raczej powinien przemyśleć zmianę zawodu.
„Reniferek” to nie jest prosta historia o stalkingu. Owszem, Martha przychodzi codziennie, usiłuje zakraść się do życia mężczyzny, wedrzeć się w jego prywatność, a nawet więcej – zrobić sobie kostium z jego skóry (czarny humor to znak rozpoznawczy serialu Gadda). Jednak relacja między postaciami nie jest oczywista, a może należałoby powiedzieć, że nigdy nie jest oczywista gdy mowa o przekraczaniu cudzych granic. Początkowo Donny współczuje kobiecie jej nieprzystosowania społecznego, problemów emocjonalnych, poczucia wyobcowania, życia w oderwaniu od tu i teraz. Z czasem jednak związek ofiary i sprawczyni przemocy rozwija się i staje dla mężczyzny źródłem ogromnego dyskomfortu.
Dzięki narracji Donny’ego cały czas jesteśmy „na bieżąco” z jego myślami. Słyszymy i widzimy, jak bardzo zaniżona jest samoocena bohatera, jego poczucie własnej wartości, co sprawia, że zainteresowanie ze strony Marthy może mu schlebiać, łechtać ego, poprawiać samopoczucie. Czy potrzeba atencji jest silniejsza niż dobrostan psychiczny i fizyczny? To pytanie będzie wracać do bohatera wielokrotnie.
Serial składa się z siedmiu odcinków, a odcinek czwarty, dłuższy niż pozostałe, wyjaśnia nam, kim jest bohater, co spotkało go w życiu, zanim „dorobił się” stalkerki i co go ukształtowało, uczyniło smutnym i zagubionym chłopcem. „Reniferek” to traumedy, czyli komediowe spojrzenie na traumę. Serial nie unika czarnego humoru, czym bardzo zyskuje, ponieważ rozładowanie śmiechem ekstremalnie trudnych wydarzeń, których jesteśmy świadkami, przynosi minimalną ulgę. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w serialu nie brakuje scen przemocy seksualnej, nadużyć, molestowania; właściwie każdy odcinek zawiera takie momenty.
Naszą rozmowę o serialu z psycholożką Katarzyną Kucewicz, przeczytacie tutaj.
6. „Fallout” – Prime Video
Akcja serialu toczy się pod koniec XXIII wieku, już po wydarzeniach, w których braliśmy udział w dotąd wydanych grach. Pojawiają się tu miejsca z nich znane jak np. Cieniste Piaski, zwane w oryginale Shady Sands (chociaż w grach los tego miasta był nieco lepszy). W pierwszym sezonie nie uświadczymy konkretnych postaci znanych z gier (czekam na Harolda!), ale są organizacje, miejsca, sprzęty, zmutowane zwierzęta czy roboty z którymi mieliśmy do czynienia szczególnie w nowszych odsłonach serii. No i oczywiście wątek, bez którego porządny „Fallout” nie pokazuje się na mieście, czyli pies towarzysz o imieniu Dogmeat (w polskim tłumaczeniu to bodaj Ochłap). [JS]
Serialowy „Fallout” stanowi wyzwanie dla widza nieznającego gry, ponieważ na przestrzeni ośmiu odcinków nie otrzymujemy słownika pojęć, wyjaśnienia, dlaczego właśnie Pustkowie jest miejscem bezprawia, jak ten świat się zmieniał i degenerował. Wszystko to jest zagadką, wkraczamy w bardzo hermetyczne uniwersum. W pierwszym odcinku nie pojawia się informacja, że oglądane ujęcia przed wybuchem pokazują rok 2077, a nie lata 50. XX wieku. Próg wejścia może być trudny dla widza, który nie jest graczem.
Jestem fanką odcinka szóstego, pt. „Pułapka”, w którym oglądamy świat gwiazdora Coopera Howarda w oderwaniu od tego, co dzieje się po 2077 roku. Jako osoba będąca na bakier z grami, doceniam uchwycenie obyczajowości udającej znane nam lata 50. ubiegłego wieku. To wentyl bezpieczeństwa dla widowni nie mającej doświadczenia gry.
Podobnie jak w głośnym trzecim odcinku „The Last of Us”, gdzie skupiamy się na historii romansowej dwójki bohaterów (więcej przeczytacie tutaj – przypis red.), w „Pułapce” poznajemy Coopera w „cywilnych ciuchach”, jako gwiazdora filmu, wkraczającego w świat reklamy. To, co bohater reklamuje, czyli prototypową Kryptę 4, przypomina mi inteligentny dom XX wieku, w którym mieszkał Ronald Reagan. W czasach, gdy był czynnym aktorem, reklamował usługi firmy oferującej „okablowanie domu”, co w latach 50. było powiewem nowości. Reagan miał elektryczne rolety, sprzęty kuchenne i wiele udogodnień zasilanych prądem, niedostępnych wówczas dla zwykłego Amerykanina. Kolejny ukłon do gwiazd kina lat 50. to dobra wiadomość dla widzów niekoniecznie chcących wykonywać misję razem z Lucy.
Dla widowni poszukującej odniesień popkulturowych dużym polem manewru jest interpretowanie piosenek Binga Crosby’ego i Nat King Cole’a jako komentarzy do bieżących wydarzeń. Równie ciekawe są wątki melodramatyczne z życia Coopera Howarda i jego żony, które przywodzą na myśl filmy Douglasa Sirka, jak choćby kultowe „Wszystko, na co niebo zezwala”. Zarówno estetyka serialu, oprawa muzyczna, jak i nawiązania do amerykańskiej klasyki filmowej, to elementy pozwalające manewrować pomiędzy kolejnymi przygodami Lucy i dające oddech na coś poza „questami”, bo te nie każdemu przypadną do gustu. To jest rzecz godna podkreślenia, że z jednej strony bohaterka niesie w plecaku głowę innego człowieka, z drugiej oglądamy wspominki z życia bohaterów, którzy mogliby wskoczyć do uniwersum filmowego Sirka i dobrze by się w nim odnaleźli. Niektórzy nazywają to magią kina.
7. „The Curse” – SkyShowtime
Najgłośniejszy (wśród niszowych) amerykański serial 2023 roku dotarł do Polski z opóźnieniem, ale gdy pojawił się w ofercie SkyShowtime zachwycił widzów doceniających komedię eksperymentalną. „The Curse” jest produkcją tak wielopłaszczyznową, odklejoną od wszystkiego, co znane w telewizji i streamingu, że nie sposób przyporządkować jej tylko do jednej ramy interpretacyjnej.
„The Curse” opowiada o dwójce trzydziestolatków, Whitney (Emma Stone) i Asherze (Nathan Fielder), małżeństwie z krótkim stażem postanawiającym rozkręcić swój pierwszy biznes. I do tego etyczny. Whitney to córka ludzi, których działalność jest powszechnie znana w Nowym Meksyku, gdzie toczy się akcja serialu. Dziewczyna chce odciąć się od bagażu rodziny. Lokalne media śledzą szemrany, lecz dochodowy biznes ojca bohaterki – wykupuje za bezcen, a potem wynajmuje ubogim lokalsom mieszkania w najniższym standardzie, często zagrożone rozbiórką.
Whitney chce być inna. Dystansuje się (przynajmniej oficjalnie) od rodziców i myśli o tym, jak uczynić świat lepszym miejscem (!). Wpada na pomysł, że z Asherem wybudują tzw. pasywne, ekologiczne domy, a dzięki prowadzonej działalności, będą też wspierać lokalnych mieszkańców i walczyć z gentryfikacją.
Równie istotnym aspektem serialu, jest surrealistyczne spojrzenie nie tylko na życie bohaterów, ale całe uniwersum Espanoli. Niejednokrotnie mamy wrażenie, że to sen i zaraz ktoś się obudzi, być może Whitney albo Asher wiodący lepsze życie, niż to, które oglądamy. Absurdalne sytuacje, niezręczne rozmowy, przekraczanie granic swoich i ludzi w otoczeniu (np. naciski, jakie Whitney stosuje wobec zaprzyjaźnionej artystki tylko po to, żeby osiągnąć konkretne cele związane z produkcją programu) wywołuje w nas rosnący dyskomfort. Nie łagodzi tego, ani bardzo specyficzne kadrowanie (w większości oglądamy zarówno pierwszo- jak i drugoplanowe postaci przez okno, zza witryny sklepowej, z drugiego końca parkingu, albo przez monitoring), ani działalność dobroczynna Siegelów.
„The Curse” to serial-kosmos, albo opowieść totalna. Wszystko, co udało się stworzyć Fielderowi (znanemu m.in. z równie niecodziennej „Próby generalnej”, dostępnej w ofercie Maxa) i Safdiemu, który wciela się w postać Dougiego, to szereg pytań o nasze normy społeczne, hipokryzję przypisaną każdej dobroczynności i definiowanie uczuć oraz postaw (na pierwszy plan wysuwa się lojalność). „The Curse” to nie tylko komedia oparta na niezręczności, ale satyra na współczesne czasy i nową wrażliwość. Rzecz bez precedensu w telewizji i streamingu.
8. „Pan i Pani Smith” – Prime Video
To kolejny już remake „Pan i Pani Smith”, ale w przeciwieństwie do filmu z 2005 roku, w którym wystąpili Angelina Jolie i Brad Pitt, serial jest produkcją ze wszech miar udaną. Będziecie się śmiać i dziwić, że twórcy osiągnęli tak dobry efekt.
„Pan i Pani Smith” opowiada losy szpiegów pracujących dla międzynarodowej agencji, która rekrutuje pary mające razem realizować misje i równocześnie żyć jak zwykłe małżeństwa. Misje dzielone są według stopnia ryzyka, a główni bohaterowie wybrali dla siebie jeden z trudniejszych „poziomów”. Pamiętacie „Zawód: Amerykanin” z Keri Russell i Matthew Rhysem? Tam agenci KGB mieszkający i pracujący w Waszyngtonie działali w ten sam sposób. W serialu Amazona agenci rekrutowani są indywidualnie, nikt nie wie, z kim wyląduje w jednym domu jako „mąż i żona”.
Składający się z ośmiu odcinków serial skupia się na dwóch wątkach: sensacyjnych i brawurowych misjach szpiegowskich, które bohaterowie realizują na całym świecie, co odcinek znajdując się w nowej lokalizacji oraz na ich relacji. Siłą tej wersji „Pana i Pani Smith” jest doskonałe zobrazowanie narodzin związku – pierwszej ekscytacji, porozumienia, aż po kryzysy, wątpliwości, niechęć, wzajemne wyrzuty. Wszystko to dzieje się niejako mimochodem na obrzeżach kolejnych misji, ale doskonale równoważy przygodową strukturę serialu. Dlatego jeśli obawiacie się, że będzie zbyt sensacyjnie, a za mało „treściwie”, możecie porzucić strach. Siłą tej produkcji jest opowiadanie o związkach w „dekoracjach” serialu szpiegowskiego, a nie odwrotnie.
Z pewnością serial nie byłby tak udany, lekki a równocześnie prawdziwy (gdy mowa o relacji głównych bohaterów) gdyby nie kapitalna osada. Donald Glover już niejednokrotnie udowodnił, jak świetnym jest aktorem. Tutaj przydały się jego talenty komediowe (kto pamięta rolę Troya Barnesa i duet Glovera tworzony z Dannym Pudim w serialu „Community”?), ale i to jak potrafi pokazać wielowymiarowość swojego bohatera, co ostatnio udowodnił w „Atlancie”. Z Mayą Erskine dopasowali się idealnie – nie tylko w momentach, gdy bohaterom życie i praca idą jak z płatka. W szóstym odcinku poświęconym terapii (z genialnym epizodem w wykonaniu Sarah Paulson), który jest trochę jak wspomnienie kultowych „Dziewczyn”, a po części jak sesje Tony’ego Soprano, widać jak trafnie zostali obsadzeni i że Glover nie występuje w serialu, tylko dlatego, że jest jego producentem, ale przede wszystkim dlatego, że jest odpowiednią osobą do roli Johna Smitha.
9. „Ród smoka” – Max
Pierwszy sezon „Rodu smoka” pokazał, że ród Targaryenów składa się z ludzi ambitnych, pysznych, ale i bezwzględnych. Pomijając Viserysa (Paddy Considine), który najwyżej cenił sobie święty spokój i turnieje rycerskie oraz każdą okazję do wyprawienia wystawnego rautu, reszta rodziny ma zupełnie inne priorytety.
Drugi sezon otwierają rozmowy o wojnie, a nie sama wojna. Alicent z synem Aegonem II Targaryenem (Tom Glynn-Carney) - przez frakcję Zielonych uznawanym za króla - i doradcami analizuje, co zrobi Rhaenyra, aby pomścić śmierć syna. W odcinku „Syn za syna” dochodzi do fatalnej w skutkach pomyłki, która będzie napędzać akcję sezonu. To, co wydarzy się w finale odcinka, przypomina widzom, że w serialowym uniwersum mamy do czynienia z ludźmi bezwzględnymi; mało w nich szlachetnych pobudek i skłonności do poświęceń. Chciałoby się powiedzieć, że każdy orze jak może, bo knowania, kalkulacje i przewidywanie, co zrobi przeciwnik, zaczynają się już wśród dzieci. Nikt nie jest wolny od żądzy władzy. Chyba tylko niemowlęta, a te w pierwszym sezonie nie przychodziły zbyt łatwo na świat.
Serial jest zrealizowanym z rozmachem blockbusterem i jak pierwszy sezon, drugi również zachwycił wielomilionową widownię. To jedyny serial w naszym zestawieniu, który nie jest nowością.
10. „Jeden dzień” – Netflix
„Jeden dzień” to kameralny serial Netfliksa, zaskakujący świetną obsadą aktorską i bardzo udanym powrotem do estetyki lat 90. Jeśli znacie film „Jeden dzień” z Anne Hathaway i Jimem Sturgessem z 2011 roku, tym bardziej musicie obejrzeć serial, bo ten wnikliwej przygląda się swoim bohaterom i odkrywa w nich emocje, na które nie było miejsca w obrazie filmowym.
Netflix zabiera nas do Edynburga końca lat 80. (dokładnie 15 lipca 1988). Na imprezie pożegnalnej dla studentów ostatniego roku bawią się Emma (Ambika Mod) i Dexter (Leo Woodall). Ona jest prymuską o hinduskich korzeniach, marzącą o pisaniu, ale rodzina oczekuje od niej poważnej kariery i stabilnego zawodu. Z kolei Dexter jest zamożnym, uprzywilejowanym lekkoduchem, który dotychczas nie splamił się żadną pracą. Różni ich wszystko, ale spotykają się tej ostatniej nocy, kiedy właściwie powinni się minąć i rozejść każde do swojego świata. Teoretycznie miało się to skończyć na jednej nocy, ale stało się historią rozpisaną na dwadzieścia lat.
„Jeden dzień” to ekranizacja powieści Davida Nichollsa, zderzającej marzenia młodych dorosłych z gasnącymi nieco nadziejami trzydziestolatków i ludzi dojrzałych (akcja toczy się na przestrzeni dwudziestu lat). Emma cały czas szuka sposobu, żeby jej pisanie do szuflady stało się czymś więcej niż mrzonką. Równocześnie jej relacje z mężczyznami wydają się niekompletne, tak jakby to Dexter był przeszkodą w życiowym spełnieniu dziewczyny.
„Jeden dzień” jest melancholijną opowieścią o przyjaźni i zawiedzionych oczekiwaniach. Bohaterowie przecinają swoje życiowe ścieżki w poszukiwaniu miłości i poczucia spełnienia, którego nieustannie im brakuje. Mijają się w swoich oczekiwaniach. Nie ma w tym jednak ducha opery mydlanej, jest za to sporo bardzo ludzkiej tęsknoty za bliskością. Mimo pewnych niedoskonałości scenariuszowych i nieidealnego rozłożenie akcentów w historii, która sprawia, że to Emma musi „wiernie czekać” na swoją szansę, „Jeden dzień” to unikatowa i urocza opowieść o uczuciach.
Duża w tym zasługa doskonałej obsady aktorskiej, zwłaszcza Ambiki Mod. Emma jest kobietą swoich czasów, poszukującą, pogubioną, ale mającą poczucie, że dokądś zmierza. Rolę Dextera zagrał Leo Woodall, znany z drugiego sezonu „Białego Lotosu”. „Jeden dzień” sprawdzi się idealnie jako opowieść „ku pokrzepieniu serc”, jeśli takiej właśnie poszukujecie.
Dołącz do dyskusji: Oto najlepsze seriale 2024 roku. Nikt nie rozłożył konkurencji na łopatki