Tomasz Lis
z członkiem zarządu telewizji Polsat ds. programowych rozmawia Piotr Najsztub.
Piotr Najsztub: Udało ci się zmienić Polsat?
Tomasz Lis: Dziś to już jest inna stacja niż rok temu, co można zauważyć gołym okiem. „Wymietliśmy” bardzo dużo śmieci, programów, które nie powinny się ukazywać. Doszły dwa programy, które prestiżowo Polsatowi pomogły.
Między innymi twój.
– Między innymi, ale to jest początek bardzo długiego procesu zależnego od bardzo wielu osób, na pewno nie od jednej.
Co ma być na końcu?
– Sytuacja, w której reakcja zwykłego człowieka na hasło „Polsat” będzie w naturalny sposób pozytywna.
A w Polsce coś zmieniłeś swoim programem?
– Nie sądzę, na pewno nie. Zgadzam się z Janem Rokitą, który na konwencji Platformy uczynił pewne aluzje, że Polski programami się nie zmienia.
Może miał na myśli programy partyjne?
– Programami partyjnymi też się nie zmienia.
Mija rok, jak odszedłeś z TVN. Dobrze ci to zrobiło?
– Tak. Co do niewielu rzeczy mam tak absolutną pewność. Tam byłem w okolicach ściany. Zawsze można zrobić następny dobry program, przy okazji coś napisać, ale tam układ z obu stron stawał się dysfunkcjonalny. Obie strony czuły, że ten koniec jest nieuchronny. A w Polsacie w ciągu roku powstały „Wydarzenia” – program informacyjny, który ma udziały w rynku, w ostatnim tygodniu w grupie 16–49 lat – najbardziej cenionej przez reklamodawców – dokładnie takie jak „Fakty”, co oznacza wzrost o ponad 60 procent, a w dużych miastach w ciągu roku prawie o 100 procent. To jest ogromny sukces tego zespołu. Zmierzyłem się z programem publicystycznym, czyli z czymś, czego nigdy wcześniej nie robiłem, korzystając z absolutnej wolności i dowolności, co sobie cenię. Tu złapałem jakąś nową energię, a tam więcej niż 50 procent energii poświęcałbym „grom i zabawom” personalnym.
A może w Polsacie już zaczyna przed tobą wyrastać ściana? Program informacyjny już zrobiłeś, program publicystyczny też...
– Po pierwsze, „Wydarzenia” są pod względem oglądalności na miejscu trzecim. A dlaczego nie miałyby być na drugim?
A dlaczego nie na miejscu pierwszym?
– Pozycja „Wiadomości” jest nienaruszalna, i to zupełnie niezależnie od tego, co w nich jest i jakie one są. Według mnie pod względem jakości „Wiadomości” są numerem trzy. A co do ściany... Jak się rozejrzysz po tym pokoju, to widzisz, że nie ma w nim nic z estetyki stałości i wieczności. To też wynika z pewnych doświadczeń.
Masz świadomość tymczasowości?
– Mam świadomość tymczasowości w tym sensie, że tamto doświadczenie powiedziało mi: można pewną rzecz ciągnąć, zagwarantować jej sukces, wpłynąć w bardzo istotny sposób na wizerunek wielkiej stacji telewizyjnej, i przychodzi taki moment, kiedy ta stacja idzie na giełdę i jedni mają miliony, a drudzy dostają kopa w tyłek. Należy sobie powiedzieć, że tak może być w każdych okolicznościach.
Przypomnijmy, że Polsat przygotowuje się do wejścia na giełdę, więc...
– Nawet o tym nie pomyślałem, ale należy być przygotowanym, że w każdym momencie coś takiego może się zdarzyć. I jakby co, nie zapełniać ponad miarę swojego pokoju w pracy, żeby potem nie musieć używać wielu wielkich kartonów, żeby wystarczył karton po butach.
Czyli zrozumiałeś, że nie ma ludzi niezastąpionych.
– Zrozumiałem, że w polskich mediach cały czas nie ma ludzi niezastąpionych, nawet jeśli są niezastąpieni.
Przez wiele miesięcy prowadziłeś podwójne życie... Jakoś to skomentujesz?
– Najpierw dokończ.
Podwójne dlatego, że z jednej strony był Tomasz Lis reformujący program informacyjny Polsatu, prowadzący swój program publicystyczny, uczestniczący w zebraniach zarządu, a z drugiej strony był Tomasz Lis, kandydat na prezydenta, byt osobny, występujący najczęściej w rankingach prezydenckich i w publicystyce.
– Tak trochę było. Znalazłem się w pewnego rodzaju pułapce, bo z jednej strony składałem deklaracje, że nie chcę, nie mam planów politycznych, choć dla niektórych one nie były do końca może wiarygodne. Co miałem zrobić? Zwołać konferencję prasową i powiedzieć: nie będę kandydował? To by oznaczało, że moich wcześniejszych deklaracji sam nie uważam za wiarygodne. W którymś momencie uznałem, że trzeba będzie przeczekać do tej chwili, kiedy już z racji terminarza wyborczego będzie to oczywiste.
Ale obserwowałeś życie tego drugiego Tomasza Lisa, który w rankingach prezydenckich, w publicystyce występował?
– To było ciekawe.
Czytałeś o kandydacie Lisie i myślałeś sobie, że może się tak kiedyś zdarzyć?
– Kiedyś może, ale to wiedziałem już bez obserwowania tego zamieszania wokół swojej osoby. Nie wiem, trzeba by zapytać kandydatów, czy zawsze była w nich determinacja i chęć zostania prezydentem, a potem pozostawała już tylko kwestia oceny okoliczności i szans. Ja nigdy nie musiałem sam z sobą podejmować decyzji: tak czy nie.
Bo?
– Bo nigdy nie miałem w sobie takiego absolutnego imperatywu, że chcę, i tylko kwestia okoliczności i układu politycznego zdecyduje, czy to jest ten moment, czy nie.
Ale prowadziłeś rozmowy sondażowe w sprawie kandydowania, na przykład z Tadeuszem Mazowieckim.
– Zostałem z nim umówiony, to była zresztą świetna rozmowa, kilka godzin z człowiekiem, którego bardzo szanuję.
I w tej rozmowie pojawił się temat twojego ewentualnego kandydowania.
– Ze strony Tadeusza Mazowieckiego. A właściwie pojawił się temat zaangażowania nowych ludzi w politykę. Byli inni ludzie, których bardzo szanuję i których opinie cenię, którzy mnie intensywnie namawiali do kandydowania, uważali, że to jest ten moment, że powinienem spróbować. Niektórzy twierdzili wręcz, że będę miał wielki problem, jeżeli się nie zdecyduję. Ale „im dalej w las”, tym bardziej czułem, że jednak nie.
Dlaczego?
– Nie byłem gotów do tego, żeby się pożegnać z normalnym życiem. Normalne życie to jest dla mnie wtedy, kiedy mając o 18 w niedzielę taki kaprys, o
19 jestem w centum handlowo-rozrywkowym na Sadybie, a jak mam ochotę, to jadę na finał Ligi Mistrzów do Stambułu i robię tysiąc innych kompletnie nieistotnych rzeczy, które jakoś tam się składają na moje życie.
Czyli nie jesteś gotów poświęcić życia prywatnego dla Polski...
– Nie jestem gotów na tym etapie podjąć decyzji o definitywnej zmianie swojego życia. Nie wiem, może jak się ma pięćdziesiąt parę lat, to jest łatwiej o taką decyzję. Coraz trudniej wyobrażałem sobie moment, w którym to moje normalne życie się skończy. Czy ja bym sobie z tym poradził? Mówiąc szczerze – tak, jestem o tym głęboko przekonany. Czy uznawałbym to za ofiarę? Nie. Myślę, że znalazłbym się w tym i wykonywałbym tę pracę z jakimś poczuciem powinności i jednocześnie z radością. Ale ta determinacja czy ta chęć kandydowania, jeśli nawet gdzieś tam się błąkała po głowie, to nie była na tyle mocna, żeby powiedzieć: muszę, teraz.
A w ciągu tych paru miesięcy, kiedy wirtualnie kandydowałeś, był taki moment, jakieś zdarzenie polityczne, które spowodowało, że chociaż przez chwilę zacząłeś myśleć o tym poważnie?
– Powiem szczerze, że to, co sprawiało, że ta myśl mi się gdzieś błąkała, to w takim samym stopniu było, jak i jest. O polskiej polityce myślę mniej więcej to samo, co myślałem rok czy dwa lata temu. I czasem mnie lekko kłuje, kiedy widzę, jak wyglądają kampanie niektórych kandydatów, jak szkolne błędy popełniają – ktoś, kto chce być prezydentem, zachowuje się tak, jakby był liderem partii politycznej, skupia się na zagwarantowaniu sobie żelaznego elektoratu tej partii, zapominając kompletnie, że nie ma żadnych szans, jeśli nie pójdzie ciut szerzej. Albo zaczyna ostro atakować media. Do tego cała ta kampania ślamazarna, bez werwy, pasji, tempa, pomysłu. Nikt jeszcze nie powiedział nic ważnego, ciekawego, inspirującego.
Rozmawiał Piotr Najsztub, Warszawa, 4 lipca 2005 r. - wywiad dostępny w najnowszym numerze tygodnika "Przekrój" i na stronie internetowej przekroj.pl.
Dołącz do dyskusji: Tomasz Lis