Oto najgorsze seriale 2024. Kto zaliczył największą wpadkę?
W 2024 roku mnogość seriali nie szła w parze z ich jakością. Powstało wiele dobrych i bardzo dobrych seriali, które znajdziecie w naszym zestawieniu najlepszych produkcji 2024, ale dominowały średniaki i serialowe koszmarki. Zebraliśmy te najmniej udane tytuły, do których nie będziemy wracać.
Jak się okazało, nie zawsze gwiazdorska obsada i dobry pomysł przekłada się na udaną realizację. Przykłady znajdziecie na naszej liście. W tym roku oglądaliśmy również produkcję z gatunku holo-polo. Wzbudza wiele kontrowersji z uwagi na to, jak powstał literacki oryginał aspirujący do literatury faktu, którym inspirowany był scenariusz serialu.
Nie wszystkie powroty również się udały. Znowu przyglądamy się „Frasierowi” z pytaniem, dlaczego Kelsey Grammer nie chce posłuchać krytyków telewizyjnych sugerujących, że zmiany nie są złe i że telewizyjne gatunki zmieniły się od lat 90. i warto o tym pamiętać, chcąc zyskać uwagę młodszej widowni.
1. „Reżim” – Max
Nowy serial HBO z Kate Winslet w roli głównej zapowiadał się jak spełnienie marzeń fanów „Mare z Easttown” o kolejnej wybitnej produkcji z tą fenomenalną aktorką. Satyra polityczna wykpiwająca autorytarne rządy typowe dla krajów Europy Środkowej obiecywała produkcję ważną dla polskich widzów. Jednak mimo tak dużego potencjału, jaki tkwił w pomyśle na komentarz do naszej współczesnej sytuacji geopolitycznej, nic z tego nie wyszło.
„Reżim” to sześcioodcinkowy miniserial opowiadający rok z życia fikcyjnego kraju położonego w Europie Środkowej, rządzonego przez kanclerz Elenę Vernham (w tej roli Kate Winslet). Śledzimy moment, w którym złe decyzje podejmowane przez bohaterkę, konsultującą się ze swoim ochroniarzem, prowadzą do upadku, tworzonego przez poprzednie siedem lat, „nowego porządku”.
Można odnieść wrażenie, że twórcy nie wykonali podstawowego researchu i nie mają pojęcia, jak wygląda życie Polaków, albo Węgrów, o Rosjanach nie wspominając (biografia Władimira Putina również inspirowała twórców). Dużo lepiej z kreśleniem wizji życia w Wielkiej Brytanii i konsekwencjami dla Europy w ciągu najbliższych piętnastu lat, poradził sobie serial Russella T. Daviesa zatytułowany „Rok za rokiem”, gdzie rolę populistycznej liderki zagrała Emma Thompson. Postać Vivienne Rook dobrze korespondowała z tym, jak obecnie zachowują się liderzy i liderki partii prawicowych, jakimi metodami zyskują przychylność wyborców i jaki zestaw sztuczek mają w zanadrzu.
Co ciekawe, to druga nieudana produkcja HBO tuż po pamiętnym „Idolu”. Niestety, od czasów zamiany HBO w Maxa, duże serialowe premiery okazują się rozczarowaniem. Nawet czwarty sezon „Detektywa” podzielił widownię i samych twórców, o czym pisaliśmy więcej tutaj. Mimo zamówienia piątego sezonu i świetnej oglądalności spór producenta z obecną showrunnerką zdaje się nie kończyć. Czy doczekamy jeszcze hitów na miarę „Rodziny Soprano” i „Prawa ulicy”? A może jest tak, jak mówił twórca „Rodziny Soprano”, David Chase, że w streamingu nie ma już miejsca na wielkie historie pisane latami, chodzi o to, żeby było szybko i niezbyt mądrze? Miejmy nadzieję, że tym razem się mylił.
2. „Tatuażysta z Auschwitz” – SkyShowtime
Mówiąc o serialu „Tatuażysta z Auschwitz”, nie można udawać, że Heather Morris napisała dobrą, wiarygodną historycznie książkę. Nie można przymykać oka na romantyzowanie dramatu ludzi zniewolonych w obozach zagłady. Nie można dorabiać do tych historii anegdot rodem z Harlequina. Nie chodzi o to, żeby w literaturze i sztuce pomijać temat Holocaustu i nie interpretować go w nowy sposób, ale wypada chociaż zaprotestować, gdy ktoś nam wmawia, że napisał biografię ocalałego z Zagłady, a w czasie pracy nad nią nawet nie odwiedził Muzeum w Auschwitz.
Warto przypomnieć, że Heather Morris nie tylko nie odwiedziła Polski w czasie gdy – jak twierdzi – spisywała wspomnienia Lalego Sokolova (własc. Ludovita Eisenberga), ale opierała się wyłącznie na materiałach dostępnych online. Pamiętajmy więc, że jej powieść jest zaledwie inspirowana historią życia człowieka, który opowiedział ją autorce w momencie gdy miał 87 lat.
Twórczynie serialu (scenarzystka Jacquelin Perske i reżyserka Tali Shalom Ezer) wiedząc, że zarzut ten był przez historyków wielokrotnie podnoszony, już na wstępie pierwszego odcinka umieściły plansze informujące, że mamy do czynienia z fikcją literacką (podkreślają, że serial jest „inspirowany powieścią o tym samym tytule, opartą na wspomnieniach Lalego Sokolova” i dodają, że „wybrane zdarzenia są fikcją literacką i mogą znacząco odbiegać od realiów historycznych”).
Dobrze, że ten komunikat pojawia się, ponieważ uleganie złudzeniu, że romantyczna historia miłosna mogła toczyć się bez przeszkód na terenie Auschwitz-Birkenau zasługuje na najwyższe potępienie. Trudno nie oskarżać autorki o cyniczne wykorzystanie opowieści Sokolova (zwłaszcza że nie wiemy, jak wyglądał proces autoryzacji wspomnień, które drukiem ukazały się dwanaście lat po jego śmierci) po to, żeby ją monetyzować. Bo czy „Tatuażysta z Auschwitz” sprzedałby się równie dobrze gdyby nie był promowany jako literatura „oparta na faktach”?
Sześcioodcinkowy serial miał szansę, aby przyciągnąć ogromną widownię, ponieważ sięga po ważny, głośny i niestety „modny” temat wpisujący się w nurt kulturowy holo-polo, czyli nowych przedstawień tematu Holocaustu w popkulturze. Obawa, że widzowie będą utożsamiać serial z prawdą historyczną wciąż jest duża, a to dlatego, że autorka powieści zbyt lekkomyślnie podeszła do hasła „oparte na faktach”. Warto o tym mówić, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jej literackie dzieło „Tatuażysta z Auschwitz” nie jest próbą napisania biografii historycznej. W tym przypadku trudno zachęcać do lektury literackiego oryginału, warto jednak polecić zapoznanie się z opiniami ekspertów badających Zagładę i mających odpowiednie zaplecze naukowe, żeby móc weryfikować fakty i zmyślenia opowiadane przez Morris, a także twórczynie serialu „Tatuażysta z Auschwitz”.
3. „Emily w Paryżu” – sezon 4 – Netflix
„Emily w Paryżu” to jeden z flagowych seriali Netfliksa. Opowieść o Amerykance w Paryżu w 2020 roku zachwyciła widownię na całym świecie. Jej miłosne perypetie fascynują widzów na równi z „Bridgertonami”. Jeśli jednak wcześniej nie oglądaliście tej produkcji, jej estetyka może doprowadzić do rozstroju żołądka. Możecie więc „po francusku” zjeść ją dużą łyżką, albo ominąć deser i poszukać czegoś innego.
„Emily w Paryżu” to projekt Darrena Stara odpowiedzialnego m.in. za sukces „Seksu w wielkim mieście”. Star stworzył, albo brał udział w produkcji najważniejszych amerykańskich seriali dla młodych dorosłych i kobiet. Wystarczy wspomnieć „Beverly Hills 90210”, „Melrose Place”, czy „Younger”. Wydaje się, że ma świetną intuicję i wie, jak opowiadać współczesne bajki. Sukces komercyjny jego seriali dowodzi, że to on ma rację. Dlaczego więc „Emily w Paryżu” jest tak nieznośnie wtórna i źle zagrana?
Wszystko wydaje się być na miejscu i we właściwym momencie – zabawa mediami społecznościowymi, humor, bohaterka wrzucona w europejski kontekst, historie miłosne, dylematy, przyjaciółki, praca pełna wyzwań. Ale ten banał ogrywany raz po raz od wczesnych lat 90. bardzo doskwiera. Wsłuchajcie się w to, jak mówią bohaterki i jak dziwnie brzmią ich rozmowy.
Emily (w tej roli Lily Collins) dyskutuje ze swoją przyjaciółką Mindy w scenie otwierającej czwarty sezon, a właściwie jedna czeka, aż druga będzie mogła wygłosić swój bon mot i odwrotnie. Nie jest to zarzut do aktorek, ale do konwencji i estetyki serialu, który jest tylko i wyłącznie wysokobudżetową operą mydlaną. Wypowiedzi bohaterek dudnią w uszach tak samo donośnie, jak podczas „Awantury o kasę” słowa Krzysztofa Ibisza mówiącego do publiczności zgromadzonej w studiu: „Biorę po 200 zł z konta każdej drużyny i słucham państwa”. A podobno tylko na deskach teatru tak trzeba, żeby usłyszały ostatnie rzędy…
„Emily w Paryżu” nie jest serialem, który ujawnia jakąś prawdę emocjonalną. Ukazuje zarówno mężczyzn, jak i kobiety w bardzo stereotypowy i często krzywdzący sposób. Nie jest to serial w żaden sposób „dziewczyński”, ani emanujący girl power. To niestety pomysł mężczyzny, uparcie eksploatującego narrację rodem z lat 90., co udowodnił już w serialu „Younger”. Tamta produkcja była w połowie tym, czym obecnie jest „Emily w Paryżu” – nonsensem o relacjach i emocjach, oderwanym od tego, co czują i czego pragną ludzie, bez względu na płeć.
4. „Forst” – Netflix
Borys Szyc dobrze czuje się w roli Forsta, ale mój problem z tym bohaterem polega na tym, że scenariusz (autorstwa Agaty Malesińskiej i Jacka Markiewicza) niewiele o nim mówi. Przez sześć odcinków w jakimś stopniu go poznajemy, jednak literackie chwyty, które w powieści dają nam wgląd w myśli bohatera, jego wspomnienia i refleksje, w serialu nie sprawdzają się z takim samym skutkiem. Forst to kolejny milczący typ, za którym stadami uganiają się kobiety, a on przyjmuje to zainteresowanie z nonszalancką akceptacją. Nie jest to może vibe Hanka Moody’ego (o roli Szyca w „Warszawiance” przeczytacie tutaj), ale w 2024 roku można już być zmęczonym kolejną narracją, w której supersamiec wiedzie kobiety na zgubę, i większość z nich musi za tę znajomość zapłacić życiem.
Z tego powodu i innych schematów, które serial wykorzystuje (seryjny morderca, trudne dzieciństwo bohatera, przeszłość kładąca się cieniem na teraźniejszość, problemy w pracy), możecie mieć wrażenie, że gdzieś już to widzieliście. I nie będziecie w błędzie, bo chociażby „Kruk” Macieja Pieprzycy operuje podobnymi motywami, ale w nieco innej estetyce, chociaż to kryminał, i to kryminał.
Detektywa Forsta poznajemy w Zakopanem, gdy przyjeżdża na miejsce zbrodni i wraz z innymi policjantami próbuje zrozumieć, dlaczego ktoś miałby popełnić samobójstwo na Giewoncie. Na miejscu pojawia się też dociekliwa dziennikarka Olga Szrebska (Zuzanna Saporznikow), z którą Forst będzie prowadził swoje prywatne śledztwo gdy oficjalne metody okażą się niewystarczające.
Problem, który wiąże się z tym jak prezentowany jest bohater, czyli milczący don juan, uwidaczniają sceny erotyczne. Wydają się kompletnie zbędne i wybijające z rytmu akcji, słabo umotywowane, a czasami zupełnie „od czapy”. Momentami wywołują efekt komiczny (vide: Forst ze Szrebską w jego przyczepie kempingowej, a kolejna bohaterka już biegnie z wizytą).
Osobiście spodziewałam się czegoś więcej, efektu wow, przepytywania świadków, siedzenia w archiwach, wgryzania się w historię – teoretycznie wszystko to dostałam, ale w zbyt małej, pospiesznie aplikowanej dawce. Chciałabym też wiedzieć, na czym dokładnie polega wyjątkowość tego bohatera poza tym, że to typ milczący.
5. „Zdrada” – Polsat Box Go
„Zdrada” to serial opowiadający o zamożnych ludziach i ich skomplikowanych interesach. Brzmi niezbyt zachęcająco? Niestety im dalej, tym gorzej. Oglądając cały serial przedpremierowo, miałam wrażenie, że twórcy popełnili dokładnie te same błędy, co przy produkcji „Grzechów sąsiadów”, o których pisaliśmy w Wirtualnych Mediach wcześniej, zresztą nieprzypadkowo trafiły na listę najgorszych seriali 2023 roku.
W „Zdradzie” akcja toczy się wokół romansu Julii (w tej roli Anna Karczmarczyk) i Pawła (w tej roli Paweł Małaszyński). Ona jest fotografką z problemami emocjonalnymi, którą przytłacza nadmiar uwagi podczas wernisażu jej prac, a on – pojawił się tam podobno przypadkiem, bo zaprosili go znajomi.
Bohaterowie poznają się i zaczynają spotykać w hotelach. Ona ma męża Patryka (Dawid Ogrodnik) skupionego na swojej pracy w prokuraturze, a on żonę zajętą ratowaniem swojej zadłużonej restauracji. Kim jest z zawodu Paweł? Oczywiście prawnikiem. Julia to artystyczna dusza, a jej kochanek twardo stąpa po ziemi, ale dla niej zrobi (podobno) wszystko. Na początek pożyczy marynarkę, gdy będzie drżała z zimna.
Największym grzechem serialu jest banał i nieudane sceny erotyczne. Znowu (podobnie jak w „Grzechach sąsiadów”) niezamierzenie powodują śmiech zamiast poczucia, że ta para idealnie do siebie pasuje i zasługuje na szczęście. Paweł Małaszyński wydaje się kompletnie nieobecny w swojej roli, niezaangażowany i sprawia wrażenie przypadkowego przechodnia. Być może taki był pomysł na tę postać, ale nie zachęca to do spędzania z nim czasu i zagłębiania się w jego tajemnice.
Trudno przejmować się romansem pary, bo w ogóle nie poznajemy tych postaci. Wiemy o nich kilka ogólników – ona jest nieszczęśliwa w małżeństwie, ucieka w pracę, aż poznaje tego wyjątkowego mężczyznę, z którym odbywa te same rozmowy, które słyszeliśmy już milion razy: „czy zostawisz dla mnie żonę”, „nie możemy się już spotykać”, „nic o tobie nie wiem”.
Polskie seriale codzienne od zawsze skupiały się na rodzinie i pracy jako elementach zasadniczych. W przypadku produkcji gatunkowych, jak thriller, można pozwolić sobie na wyjście poza ten schemat i brawurowe „ożywienie” postaci. „Zdrada” miała szansę być produkcją rozrywkową na wysokim poziomie, ale niestety brak nadania serialowi cech indywidualnych, pokazania, że akcja toczy się w Polsce, że ludzie mieszkają w innych domach niż tylko gigantyczne klocki wypełnione niebieskim światłem i kilkoma meblami, sprawia, że to serial do zapomnienia tuż po seansie. Nie pomogła nawet Grażyna Szapołowska.
6. „Para idealna” – Netflix
„Para idealna” to kryminał, na podstawie powieści Elin Hilderbrand, który dość mocno inspiruje się „Wielkimi kłamstewkami”. Nie chodzi jedynie o to, że w obydwu produkcjach występuje Nicole Kidman, zwłaszcza że jej role bardzo się różnią. W „Wielkich kłamstewkach” gra ofiarę przemocy domowej, a w „Parze idealnej”, to ona jest despotyczną głową rodziną, wzbudza strach i respekt.
Podobieństwo dotyczy formy opowiadania historii. Mamy zbrodnię, którą poznajemy poprzez zeznania różnych świadków, a resztę zdarzeń poza czasem teraźniejszym, zgłębiamy w retrospekcjach. Nie jest to rozwiązanie szczególnie nowatorskie, dość często stosowane w serialach kryminalnych (warto wspomnieć np. „Afterparty” AppleTV+), ale zdecydowanie najciekawiej w ostatnich latach wykorzystał je David E. Kelly, twórca „Wielkich kłamstewek”.
W serialu „Para idealna” wszystko toczy się jak w produkcji napisanej pod algorytm „fana seriali kryminalnych”. Mamy więc rodzinę Winbury, która w Nantucket (w „Wielkich kłamstewkach” było to Monterey w Kalifornii) urządza wielkie wesele dla jednego z trzech synów. Benji Winbury (w tej roli Billy Howle) ma poślubić zwyczajną dziewczynę ze zwyczajnej rodziny, czyli w oczach jego matki to oczywisty mezalians.
W końcu Amelia Sacks (Eve Hewson znana z „The Knick” i „Sióstr na zabój”, zresztą te dwie role są znacznie ciekawsze niż to, co oglądamy w „Parze idealnej”) pracuje w ogrodzie zoologicznym, a w jej rodzinie ktoś ośmiela się chorować na raka. To takie prostackie zdaniem Greer Garison Winbury (w tej roli posągowo piękna Nicole Kidman). Mamy więc świat wielkich pieniędzy kontra zwykłe rodziny, okazałe posiadłości letniskowe, sekrety, romanse, nieplanowane ciąże, problemy finansowe i morderstwo.
„Parze idealnej” zabrakło pogłębionej charakterystyki postaci drugiego planu, są bardziej typami niż pełnowymiarowymi bohaterami. Zresztą nawet postać grana przez Nicole Kidman jest dość szczątkowo nakreślona, brak jej cech osobistych, nadających jej indywidualizmu. Wszystko teoretycznie jest „w punkt”, ale po seansie pozostaje niedosyt. To nie jest powtórka z „Wielkich kłamstewek”, ani nawet psującego się z sezonu na sezon „The Affair”. Dość długo intryguje jednak kwestia tytułu – która z par jest tą idealną? W serialu pojawia się także dość nietypowy polski akcent (dosłownie i w przenośni).
7. „Facet z zasadami” – Netflix
Oglądając sześcioodcinkowy serial Netfliksa zatytułowany „Facet z zasadami” trudno wyzbyć się poczucia, że ta historia nikogo nie obchodzi. Być może kilkanaście lat temu ekranizacja powieści Toma Wolfe’a z 1998 roku miałaby większy sens. Dzisiaj śledzenie perypetii potentata rynku nieruchomości z Atlanty, który z dnia na dzień popada w tarapaty finansowe, bo okazuje się, że jego biznes to kolos na glinianych nogach, nie wzbudza współczucia, a jedynie znudzenie lub irytację. Wydaje się, że Netflix wybrał najgorszy z możliwych moment na premierę „Faceta z zasadami”.
Dlaczego mielibyśmy współczuć Charliemu Crokerowi (w tej roli Jeff Daniels)? I właściwie, czego współczuć? Że był na tyle głupi, aby latami żyć ponad stan i nie zastanawiać się, za co spłaci kolejne pożyczki bankowe finansujące jego biznes i kosztowny styl życia? Równie dobrze zamiast Charliego Crokera moglibyśmy w tej sytuacji oglądać Donalda Trumpa. Wydaje się, że moment na podziwianie białych mężczyzn po sześćdziesiątce, prowadzących wątpliwe etycznie biznesy, dawno minął. Netflix wybrał fatalny timing, aby pochylać się nad losem Crokera.
Co jest największym grzechem „Faceta z zasadami”? Nuda. Historia biznesmena z Atlanty, żyjącego sobie beztrosko, obchodzącego hucznie sześćdziesiąte urodziny, a tuż po nich zaliczającego twarde lądowanie na spotkaniu z przedstawicielami banku jest tak niezajmująca, że sześć odcinków wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Nie pomogły serialowi znane nazwiska w obsadzie, ani zaglądanie do portfeli najzamożniejszych mieszkańców Atlanty.
Miniserial Davida E. Kelleya (reżyserowany przez Thomasa Schlamme’a oraz Reginę King) ma wiele problemów, ale największy kryje się w scenariuszu. Nie wiadomo właściwie, o co chodzi, gdy co chwila poza Crokcerem na ekranie pojawiają się inni bohaterowie, dla których zwyczajnie nie ma miejsca w sześciu odcinkach serialu. Zamiast skupić się na dwóch albo trzech najważniejszych wątkach, twórca splata ze sobą losy różnych postaci po to tylko, aby skomplikować historię, z każdym odcinkiem tracącą na przejrzystości. I zamiast zyskiwać uwagę widza, traci ją przez niepotrzebny chaos.
Po tym jak „Reniferek” niespodziewanie zaskoczył widzów na całym świecie i stał się odkryciem Netfliksa w 2024, „Facet z zasadami” brzmi jak jego przeciwieństwo. Pod każdym względem, od scenariusza, przez dialogi, po wydźwięk całej historii.
8. „Frasier” – sezon 2 – SkyShowtime
Sitcom wrócił z drugim sezonem i niestety popełnił te same błędy, co przy pierwszej odnowionej odsłonie. Kelsey Grammer nie chce wprowadzić produkcji na nowe tory, czas zatrzymał się dla niego w latach 90. i nie chce eksperymentować z formą i treścią, mimo że dzięki temu zyskałby nowe grono fanów.
Niestety dialogi nie są zabawne, za bardzo obliczone na efekt podpowiadany przez „śmiech z puszki”, brak im błyskotliwości i sarkazmu charakterystycznego dla starych sezonów. John Mahoney świetnie wypadał w scenach z Grammerem dlatego ich trudna relacja była idealnym budulcem akcji serialu. W tym momencie Freddy wydaje się nie mieć tylu „właściwości” co jego dziadek, żeby pociągnąć fabułę odcinka.
„Frasier” jest dziełem scenarzystów Chrisa Harrisa („Jak poznałem waszą matkę”) i Joe Cristalli („Scenki z życia”), którzy wspólnie z Grammerem, Tomem Russo i Jordanem McMahonem pełnią rolę producentów wykonawczych. Serial został wyprodukowany przez CBS Studios we współpracy z wytwórnią Kelseya Grammera, Grammnet NH Productions. Dystrybutorem jest Paramount Global Content Distribution.
Oryginalny serial (1993-2004) wciąż pozostaje rekordzistą pod względem największej liczby wygranych nagród Emmy dla serialu komediowego, z 37 wygranymi i 107 nominacjami.
Dołącz do dyskusji: Oto najgorsze seriale 2024. Kto zaliczył największą wpadkę?