Nierówności. "Orange is the New Black 6" (recenzja przedpremierowa)
Za grzechy się płaci - tak można podsumować szósty sezon hitu Netflixa "Orange is the New Black 6". Osadzone z Litchfield po buncie w sezonie piątym, czeka gra według nowych zasad.
Bohaterki "Orange is the New Black" w nowym sezonie trafiają do więzienia o maksymalnym rygorze. Po dramatycznym zakończeniu sezonu piątego (bunt i odbicie więzienia przez antyterrorystów), są przerażone, zagubione i bez wiedzy, co dzieje się z ich przyjaciółkami. "Maks" (jak potocznie określa się więzienie o najostrzejszym rygorze) działa według innych zasad, do których będą musiały się dostosować.
Ta adaptacja nie dotyczy tylko więźniarek. Po koszmarze z piątego sezonu, do "Maksa" przenoszeni są także strażnicy z Litchfield. Obserwowanie ich w tym sezonie jest niezwykle ciekawe. Zobaczymy, jak ciekawe strategie przyjmują, byle tylko przetrwać w maksymalnie stresogennym, niebezpiecznym miejscu pracy. Nie zabraknie tu odwołań do buntu więźniarek z poprzedniego sezonu, którego skutki strażnicy z Litchfield odczuwają jeszcze długo po tamtych zdarzeniach.
"Stara gwardia" w nowym więzieniu poznaje osoby, którym czynienie zła sprawia przyjemność. Główne protagonistki z "maksa" to kobiety z zaburzeniami, z socjo i psychopatią, w których przestępstwa nie byłe dziełem przypadku i błędów młodości, ale realizacją brutalnego planu. Upajają się władzą i strachem w oczach innych, zwłaszcza przysłanych z Litchfield.
Maks nie bierze jeńców
Siłą "Orange is the New Black" od zawsze były znakomicie napisane postaci kobiece. Pod tym względem serial trzyma poziom z poprzednich sezonów. Na szczególnie ciekawe wyrastają w tym sezonie Latynoski - Daya (Dascha Polanco) i Mendoza (Selenis Leyva). To fascynujące, jak się zmienią w nowym miejscu. "Maks" nie oszczędzi Red (Kate Mulgrew), którą poznamy bliżej z innej niż dotychczas strony. Co do Piper Chapman (Taylor Schilling), cóż... Byłam od zawsze w tej grupie fanów, których ta postać irytuje. W tym sezonie niewiele się pod tym względem nie zmieniło. Denerwować będzie także postać Caputo (Nick Sandow). Niezłomny "jedyny sprawiedliwy" nie odrobi niestety lekcji z poprzednich sezonów, postępując według tych samych schematów z takimi samymi efektami.
Kolejny mocny punkt tego sezonu to humor. Niesamowite, jak twórcom od początku udaje się przemycić do "Orange is the New Black" żarty. Humorystyczne akcenty z powodzeniem rozładowują momentami mroczną atmosferę odcinka.
Jeśli jednym przymiotnikiem określić tempo tego sezonu, to idealne pasuje "nierówny". Po mocnym początku następują przeciągnięte sceny, rwane, pojedyncze historie. Mnogość wątków zamiast podnosić, ochładza temperaturę emocji, każąc widzowi rozdzielać uwagę między główny (bardzo mocny) wątek sezonu, a poboczne. Odniosłam wrażenie, że niektóre były zupełnie niepotrzebne. Z tego samego założenia wyszli chyba również scenarzyści, bo po paru rozwijanych postaciach, po kilku odcinkach nie został nawet ślad obecności. Ten nierówny poziom doskwierał mi w czasie oglądania najbardziej.
Tak jak w poprzednich, tak i w tym sezonie "Orange is the New Black" opowiada o nierównościach społecznych w USA. Dyskryminacja czarnoskórych, Latynosów przebijać się będzie w wielu scenach szóstego sezonu hitu Netflixa, stawiając widzów przed trudnymi pytaniami i nie dając na nie żadnej odpowiedzi. Jak w soczewce obserwujemy, jak większość traktuje mniejszości i jak przebiegają powstałe na tym tle silne, nierozwiązywalne do dziś w USA konflikty rasowe. Szczególnie wymowny będzie jeden z dialogów Piper i Taystee.
Ameryka murem podzielona
Finał sezonu najlepiej podsumowuje zdanie "z dużej chmury mały deszcz". Można było spodziewać się dramatycznych wydarzeń, zwrotów akcji, ostatecznego wyrównania rachunków. Ostatni odcinek zapewne podzieli fanów serii, wielu będzie miało satysfakcję ze sposobów domknięcia niektórych wątków. Trudno jednak przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie po takim finale fabuła kolejnego sezonu. Zabrakło (niestety?) spektakularnych plot-twistów, ale mimo tego z pewnością widzowie będą czekać na kolejny sezon. Co jeszcze wymyślą scenarzyści? Przekonamy się w przyszłości.
Momentami odcinki "Orange is the New Black 6" dłużyły się niemiłosiernie, jakby twórcom zabrakło pomysłów, jak zapełnić 55 minut odcinka. To niestety problem wielu produkcji serialowych, i to nie tylko tych od Netflixa. Jednak można było wyłowić kilka ciekawie poprowadzonych wątków, fantastycznych postaci.
Ten sezon jeszcze bardziej niż poprzednie miał mocno amerykański charakter. Twórcy w kilku miejscach wyraźnie mówią, z czym dziś boryka się Ameryka, rządzona przez Donalda Trumpa. Palcem pokazują niesprawiedliwość, mechanikę władzy i rządów silniejszych nad słabszymi. I zostawiają widza z tą złością na ten świat. Zły, niesprawiedliwy i pełen zagrożeń bardziej niż kiedykolwiek. O ile Litchfield w poprzednich sezonach bohaterki mogły nazywać domem, tak w tym trafiają do miejsca, w którym nie mogą już liczyć na nikogo. Bo tego domu i tych rodzin już nie ma.
Nowa odsłona „Orange Is the New Black” zadebiutuje na Netfliksie w piątek, 27 lipca.
Dołącz do dyskusji: Nierówności. "Orange is the New Black 6" (recenzja przedpremierowa)