SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Bogusław Chrabota: Wierzę w przyszłość „Rzeczpospolitej”

- Rok 2013 był dla mnie osobiście bardzo trudny i pracowity, choć uważam, iż zrealizowałem swój plan w „Rzeczpospolitej” w stu procentach. Miarą mojego sukcesu, bądź porażki będzie prenumerata na 2014 rok - tak Bogusław Chrabota, szef „Rzeczpospolitej”, podsumowuje w rozmowie z nami ostatnie 12 miesięcy.

Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, prezes IWP - fot. polsatBogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, prezes IWP - fot. polsat

Z Bogusławem Chrabotą, redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej”, rozmawiamy o sytuacji na rynku mediów, przyszłości gazet drukowanych, współczesnym dziennikarstwie oraz m.in. o tym, jak ocenia rynkową pozycję „Rzeczpospolitej” oraz czy udało mu się - jego zdaniem - wyprowadzić „Rzeczpospolitą” z kryzysu, w jakim ta gazeta znalazła się pod koniec 2012 roku.


Krzysztof Lisowski: Mija właśnie 2013 rok - czy był on trudny dla mediów? I czy był to trudny czas dla Pana - mija bowiem także rok od chwili, kiedy objął Pan funkcję redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”?

Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”: Na rynku mediów nie ma łatwych lat. Cyfrowa rewolucja w mediach postępuje tak szybko, że co chwila stajemy przed całkiem nowymi i wydaje się, że nieprzezwyciężalnymi wyzwaniami. W 2013 roku doświadczyła tego zwłaszcza telewizja, której rynek na skutek cyfryzacji nadawania naziemnego kompletnie się zmienił. Telewizja przeżyła tąpniecie, z którego nie wszyscy wyjdą cało. Jedni do tego byli przygotowani lepiej, drudzy gorzej, ale wszyscy są zmuszeni do przemyślenia modelu biznesowego od nowa. My w prasie papierowej mamy już to „kryterium” za sobą. Powolne odchodzenie czytelników od wydań papierowych już dawno zmusiło cały światowy rynek prasowy do szukania nowych ścieżek rozwoju. Malejące nakłady każą szukać min. nowych ścieżek dystrybucji. „Rzeczpospolita” jest pismem, które postawiło na prenumeratę. Wciąż mamy wydania papierowe, ale towarzyszą im elektroniczne - na tablety i smartfony. Ciągle ważny jest PDF, choć pewnie nie jest to technologia przyszłości. Miniony rok był dla mnie osobiście bardzo trudny i pracowity, choć uważam, iż zrealizowałem swój plan w „Rzeczpospolitej” w stu procentach. Natomiast miarą mojego sukcesu, bądź porażki będzie prenumerata na 2014 rok. Przyszedłem do „Rzeczpospolitej” w chwili największego kryzysu, w jakim się znalazła w swojej historii. Po odejściu poprzedniego kierownictwa w listopadzie i grudniu 2012 roku, gazeta zanotowała gigantyczne „tąpnięcie” w każdym wymiarze, od morale poczynając, a na nakładzie skończywszy. Wedle mojej wiedzy trend spadkowy został zatrzymany, ale tak naprawdę dopiero porównanie stycznia 2013, od kiedy pełnię funkcję redaktora naczelnego, ze styczniem 2014 pokaże, czy moja misja się powiodła, czy nie.

No właśnie, obejmował Pan funkcję redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” w bardzo trudnym momencie. Które wyzwania były dla Pana wtedy najważniejsze?

Obejmując to stanowisko postawiłem sobie kilka zasadniczych celów. Pierwszą rzeczą było opanowanie postępującej degradacji zespołu, z którego odeszła grupa czołowych redaktorów i dziennikarzy. To oczywiście była spora komplikacja, ale nie tragedia. W historii mediów takie sytuacje się zdarzają. Typowa sytuacja kryzysowa, z którą po prostu - jeśli się potrafi - trzeba sobie poradzić. Mam wrażenie, że w marcu ten proces został powstrzymany. Przyszli nowi ludzie, którzy odnaleźli się w zespole bardzo dobrze i - co najważniejsze - poczuli się częścią tego szacownego tytułu. Tzw. team-spirit, który jest mocą każdego zespołu i który tworzył siłę „Rzeczpospolitej” - mam wrażenie, że się odrodził. Bardzo się starałem i staram, by ludzie uwierzyli, że współtworzą coś ważnego, że ich praca ma głęboki sens nie tylko komercyjny, bo gazeta taka, jak nasza ma swoje cele misyjne. Kolejnym i pewnie ważniejszym zadaniem było sformatowanie gazety. Co prawda kilka razy próbowano już tego wcześniej dokonać, ale mam wrażenie, że w większym stopniu na jej kształt wpływały pomysły (nie zawsze dobre) naczelnego i redaktorów wydań, niż jakaś dyscyplina w sferze koncepcyjnej. Było to zresztą typowe dla większości gazet w okresie prosperity wydań papierowych. Mnie osobiście telewizja komercyjne nauczyła, że myślenie marketingowe - oczywiście bez abdykacji z ambicji intelektualnych, czy redaktorskich - ma absolutne pierwszeństwo. Zatem wyzwaniem stało się przystosowanie pisma do nowych czasów. Od nowa sformatowana gazeta, z jasno określonym targetem, uporządkowaną strukturą, grafiką etc. weszła na rynek na początku maja 2013. Pragnę zaznaczyć, że wszystko to odbyło się w okresie zaledwie czterech miesięcy, odkąd byłem obecny w gazecie. A więc bardzo szybkie tempo, lecz efekt - profesjonalny. Wcześniej przeprowadziliśmy największe od 2007 r. badania marketingowe, które pokazały słabe i mocne strony „Rzeczpospolitej”, aktywa pod kątem zakładanych targetów itp. Najwięcej zmian dotyczyło grzbietów prawniczego i ekonomicznego, które są dla naszego targetu najważniejsze. Kolejnym etapem było zrealizowanie największej od lat kampanii promocyjnej „Rzeczpospolitej”. Miała związek - oczywiście - z wypuszczeniem na nowo sformatowanego tytułu w maju 2013 i została powtórzona, już z mniejszą intensywnością we wrześniu. Tak naprawdę dopiero zestawienie maja 2014 z majem 2013 r. pokaże nam, w jaki sposób kampania i wszystkie przeprowadzone zmiany wpłynęły na prenumeratę i sprzedaż kioskową. Na koniec 2012 r. „Rzeczpospolita” zanotowała większy spadek, niż inne gazety, więc jeżeli okaże się, że został on zahamowany bądź poddaje się ogólnym trendom - będę miał poczucie, że ten rok nie był stracony.

A Pana cele na 2014 rok?

To, co najważniejsze w przyszłym roku, to wypuszczenie na rynek nowego produktu elektronicznego, zarówno w sensie wydań mobilnych, jak i nowej strony rp.pl. Dotychczasowe wydanie mobilne, udostępniane późnym wieczorem dnia poprzedzającego wydanie papierowe to trochę za mało, bo mimo, że świat pędzi do przodu - wydanie się nie zmienia przez 24 godziny. Mam zupełnie inny pomysł na wydania elektroniczne i jest on już w trakcie realizacji.

Czym ten nowy produkt będzie się różnił od rynkowych konkurentów i kiedy zostanie on wprowadzony do dystrybucji?

Próbki nowej wersji e-wydania „Rzeczpospolitej” będzie można zobaczyć już na początku roku, a cały produkt wprowadzimy na rynek wiosną. Oczywiście nie mogę zdradzać szczegółów. Na dziś mogę powiedzieć jedynie, że nasze e-wydanie będzie miało zupełnie inną architekturę, opartą na trzech prędkościach informowania. Będzie to całkowicie nowy produkt, mam wrażenie, że dużo lepiej realizujący współczesne potrzeby naszego targetu, bo skłaniający do korzystania z informacji w ciągu całego dnia. Chcemy dać życie e-wydaniu i przyzwyczaić do tego, że wersja tabletowa „Rzeczpospolitej” jest niezbędna do pracy dając przekonanie, że żadna ważna informacja nie zostanie przeoczona. Kolejnym ważnym celem, niezbędnym dla korporacji, jest zbudowanie nowych stron internetowych i uporządkowanie portali, które są w naszym posiadaniu. To bardzo wiele zadań, choćby nowy layout, który był kiedyś bardzo nowoczesny. Nie kwestionuję tego, że wiele wniósł, lecz już dawno temu trzeba było dokonywać niezbędnych zmian. Niezbyt intensywnie o tym myślano. Mam nadzieję, że efekty będą widoczne również wiosną.

Zmienią się jakoś inne kanały dystrybucji kontentu?

„Rzeczpospolita” to nie jest tylko wydanie papierowe, tabletowe, czy mobilne; to brand, który promieniuje na różne obszary. Jest to więc spory obszar zarówno kontentowy, jak i komercyjny. Jeśli nawet gazety w wersji papierowej umrą - w co nie do końca wierzę - i pozostaną jako mniej lub bardziej wyrafinowane aplikacje mobilne, obszar korzystania z brandu „Rzeczpospolitej” na potrzeby kreowania zjawisk gospodarczych, dystrybucji specjalistycznej wiedzy dla odbiorcy nadal będzie istniał. Promieniowanie brandem „Rzeczpospolitej” ułatwi dystrybucję różnych produktów wiedzowych, zaś obudowanie tej oferty różnego typu aplikacjami merytorycznymi, funkcjonalnymi dla naszego odbiorcy to właśnie szansa naszej gazety.

Jak Pan znosi dość negatywną atmosferę zewnętrzną wokół „Rzeczpospolitej”, która utrzymuje się jeszcze przede wszystkim w środowiskach dziennikarzy konserwatywnych, którzy odeszli z „Rz” oraz z „Uważam Rze”?

Myślę, że ludzie, którzy mieli jakieś konflikty z Grzegorzem Hajdarowiczem mogą mieć na tym punkcie traumę, ale to jest ich problem, nie mój. Nie zwracam na to w ogóle uwagi. Odkąd tu jestem, prawie nie spotykam się z zarzutami ze strony tych, którzy stąd odeszli. Widać miałem u nich jakiś kredyt zaufania. Jedyna publikacja, zresztą dość ohydna, dotycząca mojej rzekomo fatalnej roli w „Rzeczpospolitej” pojawiła się w „Gazecie Polskiej”, a była inspirowana listem Antoniego Macierewicza, który „poużywał” sobie na mnie w swoim stylu. Zresztą w tym tekście zechciało mnie opluć tylko dwóch moich byłych kolegów, z których jeden pracował kiedyś w „Rzeczpospolitej”. Pal ich sześć. Sprawy negatywnych emocji, jak mówię, zostawiam ich autorom, to ich problem. Mam zresztą wrażenie, że ten temat się wyczerpuje. Byli pracownicy „Rzeczpospolitej” żyją już własnymi tytułami, a nie tym, co było w przeszłości. Z drugiej zaś strony coraz częściej słyszę opinie, iż „Rzeczpospolita” wraca do dobrych czasów Macieja Łukasiewicza i jego następców, czy też Pawła Lisickiego, kiedy gazeta miała wprawdzie profil konserwatywno-liberalny, lecz była otwarta na debatę. - Taki zresztą jest właśnie mój cel: stworzenie z tej gazety forum debaty publicznej. Zostawiam w „Rzeczpospolitej” szeroko otwarte drzwi dla wszystkich przyzwoitych ludzi myślących poważnie o Polsce i świecie. Nie chcę tu ekstremów i oszalałych ideologów; nasze strony są otwarte na - chcę to podkreślić - poważną refleksję. Nie znoszę obrażania ludzi. Nie toleruję wystawiania na szwank ludzkiej godności. Walczę z językiem nienawiści, którego jest pełno, zwłaszcza w internecie. Sam zresztą tego doświadczam ze strony hejterów na takich portalach, jak Niezależna.pl, co zresztą kompletnie mnie nie rusza. W „Rzeczpospolitej” także zwalczam negatywne uczucia. Podjąłem - jak to nazywam - wojnę z inwektywą, w związku z czym oczywiście pewne nazwiska na łamach się nie pojawią. Myślę, że powoli w tej „wojnie” wygrywam i standardy, o których mówię stają się na naszych łamach normą. Debata o Polsce musi być merytoryczna, może być ad personam, lecz nie może przekraczać granicy ludzkiej godności - to jest dla mnie najważniejsze. Wiem, że po obu stronach polskiego sporu, także po prawej stronie są ludzie, którzy mają zupełnie inny pomysł na świat i na media, ale nie przejmuję się tym. Dobrym przykładem jest medialna historia Zygmunta Solorza, którego przed dwudziestu laty odsądzano od czci i wiary. Wylano na niego niejeden kubeł pomyj. Obecnie uchodzi za wzorzec biznesmena. Stał się nim dzięki dyscyplinie, konsekwencji, ciężkiej pracy, a przede wszystkim sile charakteru i sile woli. Solorz okazał się geniuszem biznesu, wielokrotnie przeskoczył to, co wróżono jako najbardziej optymistyczny scenariusz. Tylko takie postępowanie prowadzi do sukcesu. Uważam, że podobne szanse ma Grzegorz Hajdarowicz.

Jak Pan ocenia gazety, z którymi na co dzień „Rzeczpospolita” konkuruje w rankingach?

Nie mam zwyczaju oceniać pracy kolegów z innych redakcji. Mogę jedynie powiedzieć, że na „Gazetę Wyborczą” patrzę jak na poważną gazetę, dużą wartość polskiego rynku mediów i ważnego konkurenta. Życzę im jak najlepiej, ale my mamy zupełnie inaczej pomyślaną ścieżkę rozwoju. Z kolei „Dziennik Gazeta Prawna” to świetnie robiony dziennik, na szczęście o innym profilu, niż „Rzeczpospolita”. Oczywiście konkurujemy z oboma tytułami, ale ważniejsze jest takie profilowanie naszego pisma, by nasze szanse na przetrwanie były większe.

Skąd - Pana zdaniem - biorą się opinie o „Gazecie Wyborczej” jako o medium antyopozycyjnym oraz prorządowym?

Wszystko da się przedstawić karykaturalnie. Mówić można wiele, papier wszystko zniesie, a usta wypowiedzą jeszcze więcej. Aby rozważać, jaki jest profil „Gazety Wyborczej”, czy „Rzeczpospolitej” trzeba się tym zająć profesjonalnie sięgając po badania prasoznawcze. Czy „Gazeta Wyborcza” jest prorządowa? Oczywiście, że nie, skoro odkrywa afery w PO, czy np. nagłaśnia kwestię awantury dolnośląskiej, co raczej nie służy Donaldowi Tuskowi. Czyż to nie prawda? „Wyborcza” oczywiście rząd krytykuje. Inną sprawą jest to, czy popiera obecny rząd w sensie politycznym, a nawet ideowym - tu „Wyborczej” na pewno jest bliżej do układu rządzącego, niż do potencjalnej alternatywy, czyli rządów PiS. Nie można jednak mówić o bezkrytycznym popieraniu przez „Wyborczą” rządu, co głoszą co prymitywniejsi z dziennikarzy pro-pisowskich.

A jaka jest „Rzeczpospolita”? Czy również jest - jak twierdzą niektórzy dziennikarze konserwatywni - prorządowa i antyopozycyjna?

„Rzeczpospolita” ma oczywiście swój profil: jest konserwatywna obyczajowo i prorynkowa (czy wolnorynkowa) w kwestiach gospodarczych. Zgodnie z tą linią odnosimy się do wszelkich form aktywności nie tylko rządzących, ale całego świata polityki z opozycją na czele. Wyraźnie można to wyczytać z czołówek naszej gazety. Staramy się być w tych sprawach bardzo konsekwentni. Zawsze powtarzam, że naszym głównym, a może nawet wyłącznym zadaniem jest patrzenie rządowi na ręce, a nie jego zwalczanie. Zapewniam pana, że 90 proc. treści w „Rzeczpospolitej” poświęconych pracy rządu to treści krytyczne. Z ludźmi, którzy mówią, że jest odwrotnie nie polemizuję; wystarczy to sprawdzić. Moim zdaniem „Rzeczpospolita” dystansuje się do wszystkich partii, co poniekąd wynika z tego, że sam nigdy nie wiązałem się z żadnymi partiami. Dokładnie taką samą postawę prezentowałem w Polsacie, co na szczęście zauważano. Wiem, że to dziś rzadkie, ale wcale mi to nie przeszkadza. Radzę sobie z taką optyką: patrzeć na komercyjne powodzenie swego projektu i dystansować się od układu partyjnego. Niezależnie od tego, jaka ekipa będzie rządzić Polską, ja będę równie krytyczny i nadal będę patrzył władzy na ręce.

Najlepiej sprzedającą się gazetą na polskim rynku od dawna jest „Fakt”. Skąd taki sukces tego tytułu?

Jest to naturalne, co mówię jako rówieśnik polskich mediów komercyjnych. Tabloidy rosną w siłę w każdej sferze medialnej, czy to jest Anglia czy USA. U nas, ze względu na niskie ceny, doskonale trafiają do swojego targetu, zdecydowanie szerszego niż prasa opiniotwórcza i dlatego wygrywają. Potwierdza to również telewizja, gdzie stabloidyzowanie przekazu medialnego podnosi oglądalność, co widać w Polsacie, czy TVN, a także w TVP.

Coraz częściej pojawiają się opinie, że już w niedalekiej przyszłości czytelnicy będą sięgać po papierowe wydania gazet tylko w weekend, natomiast w ciągu tygodnia raczej będą szukać informacji w internecie. Mówi się, że mogą tu wygrać tygodniki opinii. Czy taka wizja wydaje się Panu realna?

Pewne jest, że nie przetrwa tyle tygodników, ile mamy na rynku obecnie. Padną najsłabsi - albo najgorzej pomyślani komercyjnie, albo najmniej konsekwentni marketingowo. Na szczęście to nie mój problem. Moim zadaniem jest przeprowadzenie „Rzeczpospolitej” - dziennika opinii - w przyszłość. Jaka to będzie gazeta? Czy uda się ocalić wydania papierowe? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie; nie ma nikogo, kto jest w stanie takie rzeczy przewidzieć. Można jedynie zgadywać. I mieć pewne pomysły.

Czy uznaje Pan jednak wizję - od poniedziałku do piątku internet, w weekend wydania papierowe - za prawdopodobną?

Tak. Ale jest jeszcze rynek. O tym, że wciąż będzie istniał konsument papieru, jestem przekonany, bo jakiś procent ludzi przy tej formie pozostanie. Mówię to na podstawie częstych rozmów nie z osobami starszymi, lecz z młodzieżą, ze studentami. Jest wiele osób, które wolą czytać papierowe wydania gazet. Ważniejszą kwestią będą proporcje między konsumentami nakładu papierowego a tymi, którzy wybierają e-wydania. To jądro problemu - w takim samym stopniu dzienników, jak i tygodników, czy miesięczników.

Mimo, że ma Pan spore doświadczenie w mediach drukowanych, to jednak jest Pan dość mocno kojarzony z telewizją. Jak Pan, jako człowiek telewizji, odnalazł się w dzienniku „Rzeczpospolita”?

Przez całe lata pisałem do gazet. Było to w jakimś sensie moje drugie życie dziennikarskie. Tym bardziej nie zrezygnowałem z czytelnictwa. Mam wrażenie, że pewne schematy są uniwersalne i dotyczą zarówno rynku telewizyjnego, radiowego, internetowego, czy prasowego. Jak panu wiadomo, nie jestem jedynym człowiekiem telewizji, który przeszedł do prasy. Zarówno ja, jak i moi koledzy mieliśmy za sobą pewne doświadczenia inżynierskie - jako twórcy mediów. To wiedza z pogranicza kontentu i marketingu. Przenoszę ją tutaj, przy całym szacunku do słowa pisanego. Być może potrzeba było w prasie właśnie ludzi z rynku telewizji, czy radia, które etap formatowania przeżyły wcześniej, aby przeprowadzili swoistą rewolucję. A ponieważ lubię pisać, tutaj się po prostu odnalazłem, zarówno jako dziennikarz, jak i człowiek.

Jak Pan ocenia główne polskie telewizyjne kanały informacyjne?

Jestem współtwórcą linii programowej Polsatu. Mierzyłem się tam z różnymi problemami, gdyż Polsat nigdy nie był stacją wykładającą jakieś ogromne pieniądze na informację. Byłem jednym z tych ludzi, którzy przyłożyli się do stworzenia Polsat News. Mógłbym porównywać Polsat News z np. TVN 24, albo TVP Info, ale nie chcę tego robić. To już nie mój problem. Mówiąc ogólnie, uważam, że telewizje informacyjne to dobrze sprofilowany świat dziennikarstwa, który, niestety, często idzie w stronę tabloidyzacji i celebryctwa. Mnie osobiście to przeszkadza, gdyż - delikatnie mówiąc - nie przepadam za newsem przefiltrowanym przez gwiazdorstwo. Newsowi zwykle to szkodzi. To coraz powszechniejsza praktyka, która wypycha z rynku tych ambitniejszych, czyli stawiających nadawcy warunki. Stacje ich po prostu tracą. Przykładem jest Tomasz Sekielski. Jego dziennikarska wartość konsekwentnie rosła przekładając się na solidny, merytoryczny profesjonalizm. W pewnym momencie nie był on już w stanie dalej rozwijać się w TVN 24, więc przeszedł do TVP i robi tam znakomite rzeczy. Coś takiego rzadziej przydarza się Polsat News. Oni mają inne problemy.

Jakie?

Inne. Wynikające z innego pomysłu na telewizję informacyjną. Tyle na ten temat. Proszę się nie spodziewać, że ujawnię tajemnice kuchni stacji, którą współtworzyłem. Ogólnie mówiąc sądzę, że świat informacji w poszczególnych stacjach się uzupełnia, bo każda prezentuje dziennikarstwo nieco innego typu.

Czy według Pana TVP wywiązuje się z misji? Są głosy, że naśladuje TVN, ściąga stamtąd ludzi...

Zawsze tak było. Przepływ ludzi między stacjami telewizyjnymi, czy radiowymi nie jest niczym nowym. Inna sprawa, że TVN bardzo umiejętnie wyławia twarze i buduje wizerunek tych ludzi jako swoich gwiazd, przez co dany dziennikarz jest kojarzony właśnie z tą stacją. Wiele osób dopiero wówczas dowiaduje się o istnieniu tego dziennikarza, nie mając pojęcia, że ta osoba przez lata była np. dziennikarzem radiowym. Nie oceniam TVP źle. Zmiany idą tam chyba w dobrym kierunku, choć z TVP jest jak z Polską, potrzebne są radykalne reformy, a nikt nie chce się ich podjąć.

A co Pan myśli o wzajemnej nienawiści dziennikarzy?

To za wiele powiedziane. Nienawiść wygląda z forów internetowych, ale nie jest normą w środowisku dziennikarskim. Mówię „środowisku”, choć powinienem powiedzieć: „środowiskach”. Tak, z linii podziałów utworzyły się przepaści. Dziennikarze są za blisko polityków, są zbyt upartyjnieni. Konflikty w świecie polityki przeniosły się na dziennikarzy. Nie ma wspólnego etosu. Nie ma wspólnego kanonu etycznego. To, co dla jednych jest prawdą, dla innych jest kłamstwem. To oczywisty absurd. Szkoda. Chyba nie ma większej szansy na zmianę. Właśnie ta logika podziału narzuca biegunowość stanowisk i poglądów. Trzeba się z tym pogodzić. Ważne - jeszcze raz to powtórzę - aby nie przekraczać granic przyzwoitości i nie naruszać ludzkiej godności. Nie we wszystkich mediach jest to przestrzegane, co mnie osobiście boli. Mam jednak za sobą zbyt wiele różnych, nieraz bolesnych doświadczeń, bym naiwnie liczył na to, że może być inaczej. Prawdą jest, że kiedyś środowisko dziennikarskie potrafiło się lepiej integrować na rozmaitych imprezach. Żył jeszcze duch wspólnego rodowodu, czyli dziennikarstwa niezależnego z czasów PRL. Sam mam taki rodowód. Do pewnego momentu mieliśmy poczucie wspólnych celów. To się jednak rozeszło, nie ma już po tym śladu. A może to, co jest dzisiaj, jest właśnie normalnością? Może w Niemczech, we Francji, czy Ameryce wcale nie jest tak, że różni ludzie się lubią, spotykają i podają sobie ręce? - Mogę jedynie powiedzieć, że wierzę w przyszłość „Rzeczpospolitej”, bardzo cenię sobie wielo-nurtowość polskiej sceny medialnej i uważam to za dużą wartość tego rynku. Poza absolutną ekstremą w rodzaju antysemickich ataków, czy promowaniem zachowań przestępczych nie sądzę, że należałoby ten rynek jakoś ograniczać, czy zmieniać. Myślę, że jego różnorodność służy dziś Polsce. Jedyne, co mi się nie podoba, to wzajemne opluwanie się. Ale taki urok naszych czasów. Może te przyszłe będą inne?

O rozmówcy
Bogusław Chrabota jest redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej” od 2 stycznia 2013. Wcześniej, przez 20 lat pracował w Telewizji Polsat. Pełnił w niej m.in. funkcje dyrektora programowego, szefa anteny, dyrektora zarządzającego, szefa kanałów tematycznych, szefa informacji i publicystyki. Debiutował w prasie niezależnej w 1986 roku. Do roku 1989 współpracował z różnymi tytułami prasy podziemnej i emigracyjnej. W latach 1990-1992 związany był z TVP, najpierw pracował w ośrodku w Krakowie, potem był redaktorem naczelnym TAI w Warszawie. Chrabota jest autorem książek, publicystą prasowym i felietonistą. Od 1995 roku jest wykładowcą akademickim, ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, na którym obronił też doktorat.

  • 1
  • 2

Dołącz do dyskusji: Bogusław Chrabota: Wierzę w przyszłość „Rzeczpospolitej”

28 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
A ja wierzę…
… że to właśnie ty zgasisz światło.
odpowiedź
User
XYZ
Szanowni Państwo, wiary nikt nie może zabronić :) :D
odpowiedź
User
Eks NZS
Przypadek Chraboty jest smutny i jakże pouczający. Dawny kolega z NZS -w młodości porządny chłopak. Potem sprzedał się za michę od "Zegarka" a teraz to już zupełny upadek moralny - przejąć gazetę od Lisickiego w wyniku dealu z władzą przy śmietniku.

Szkoda kolegi....
odpowiedź